Powracam, odradzam się. Rodzę się na nowo, wciąż z tą samą niewinnością dziecka. Idzie kolejny dzień - towarzyszy mu wiara i nadzieja. Czasami zdarza mi się zapomnieć, bo zbyt dobrze się to tego nie przyzwyczaiłam, wtedy wraca żal, obawy i strach. Nie wiem gdzie jest problem tego uczucia. Jestem mistrzem w tworzeniu nowych problemów. Boję się, ale czego? To już ponad rok, powinnam być szczęśliwa (co to w ogóle znaczy, to pojęcie cholernie względne!) przynajmniej On wymaga, abym
była szczęśliwa.
Namiętność sprawia, że przestajemy jeść, spać, pracować. Burzy nasz spokój. Obraca wniwecz całą przeszłość. Nikt nie lubi, kiedy jego świat rozsypuje się na kawałki. Dlatego ludzie zwykle starają się przewidzieć zagrożenie i go unikać, bo dzięki temu udaje im się podeprzeć kruchą konstrukcję, która i tak ledwo stoi. To inżynierowie minionych spraw. Są tacy, którzy postępują inaczej: rzucają się na oślep w wir namiętności, w nadziei że ona rozwiąże wszystkie problemy. Składają na barki innych całą odpowiedzialność za własne szczęście i całą winę za ewentualne niepowodzenia. Są rozdarci między euforią, bo przydarzyło im się coś cudownego, a rozpaczą, bo jakieś niespodziewane zdarzenie wszystko zniszczyło. Bronić się przed namiętnością, czy ślepo jej ulec? Co jest mniej niszczycielskie? Nie wiem.
Dlaczego swoje życie opisuję na przykładach?